Bartosz Antoni Bońkowski, tekst opublikowany oryginalnie 25 kwietnia 2024 r. na internetowym portalu społecznościowym
Hello everyone. Już zaraz zakończenie roku. Już wkrótce będę pisał maturę. Już niedługo zacznę wybierać sobie wymarzoną uczelnię. Przy odrobinie szczęścia pewnie zostanę studentem. W każdym razie – jest to już wyraźny koniec mojej szkolnej ery. Dwanaście lat uczęszczania na lekcje, tuzin lat spędzonych na wkuwaniu w większości bezużytecznej wiedzy i dwanaście lat wspomnień. Zarówno tych fajnych i niefajnych, ciekawych i nudnych, elektryzujących i przygnębiających, radosnych i załamujących. Ale może zacznijmy od początku.
Swoją szkolną przygodę rozpocząłem w 2012 roku. Zostałem zapisany do publicznej podstawówki, którą już znaliśmy. Trafiłem wtedy do klasy 1A. Jako wychowawczynię dostałem panią K. Do klasy trafiłem z częścią moich kumpli z przedszkola. Pozornie wszystko wydaje się w porządku, ale najciekawsze w tym momencie dopiero nadchodziło. Ichniejsze grono pedagogiczne było zupełnie nieprzygotowane na nadejście ucznia z autyzmem takim jak ja. Bałem się nie tylko kurewsko głośnych dzwonków, ale też nieznanych nowości, które moja autystyczna dupa znosiła z trudem. Do dzisiaj nie rozumiem upartości belfrów, szczególnie dyrektorki W., która zakazała mi korzystania z toalet na wyższych piętrach budynku, gdzie były cichsze dzwonki. Skutkowało to tym że często obrywałem mordodarciem i wyśmiewaniem się przez klasę przez to, że byłem do przodu z materiałem i często odstawiałem manianę w najróżniejszy sposób przed tym uszojebnym gongiem. W tejże szkole wytrzymałem ledwie 4 miesiące, kiedy rodzice znaleźli w moim mieście małą prywatną muzyczną podstawówkę, w której nie było dzwonków. Wydawało mi się to wspaniałą alternatywą dla zapuszczonego molocha z multumem dzieci, miejscem gdzie czułbym się lepiej. Bodajże na początku stycznia ’13 poszedłem na pierwsze zajęcia w nowej klasie. Nauka w małej (razem ze mną) 5-osobowej grupie wydawała się wspaniała, gdzie każdy uczeń miał poświęcony adekwatny poziom nauki. Jako wychowawczynię miałem panią Kasię, znakomitą pedagożkę, którą wszyscy lubiliśmy. Ale coś mi nie grało. Jako iż była to ogólnokształcąca szkoła muzyczna, to każda klasa i każdy uczeń miał dorzucone do planu przedmioty artystyczne, takie jak kształcenie słuchu, rytmika, audycje muzyczne, et cetera. Plus indywidualne lekcje z wybranego instrumentu. Teoretycznie powinno być znakomicie, ale ja jako asperger musiałem mieć dodatkowe poza szkolne zajęcia z różnych pierdółek skutecznie zapychających mój tygodniowy plan. Miałem problem o to że tygodniowo miałem więcej zajęć szkolnych niż siostra, lecz rodzice zlewali moje narzekania. Pierwsze trzy klasy w „Muzycznej” przebiegły w miarę dobrze i łagodnie. Ciężej zaczęło robić się w czwartej klasie. Nowe przedmioty, nowy wychowawca… Część nauczycieli była faktycznie wspaniała i potrafiła czegoś nauczyć. Akurat miałem to nieszczęście dostać jako wychowawcę dosyć wkurwiającego wuefistę. Nie znosiliśmy się nawzajem. Bardzo bałem się wtedy lekcji WFu, facet ten regularnie cisnął w moją stronę niezliczonymi ujemnymi punktami z zachowania za każdą pierdołę. Już nie wspominając o tym że system punktów z zachowania jest chujowy i nieskuteczny, to w wydaniu J. miał on niefortunne skutki. Na przykład dostawałem -20 punktów za brak stroju kiedy powinno być to tylko -2. Szczęściem w nieszczęściu facet został zwolniony w połowie roku, a moja klasa dostała jako wychowawczynię polonistkę Marię. Złota kobieta, wspaniała nauczycielka z powołania, których niewiele na belferskim rynku. Tak się złożyło, że z różnych przyczyn moja klasa zaczęła się kurczyć. Doprowadziło to do tego że na początku piątej klasy moja klasa z pierwotnej piątki liczyła tylko 2 osoby – mnie i koleżankę. Co zrozumiałe, mieliśmy też wysoką rotację nauczycieli z roku na rok. 2017 rok był ostatnim w czynnej karierze pani Marii. Bardzo fajnie mi się z nią współpracowało. Somehow doszło do tego, że w drugim semestrze 5. klasy w klasie zostałem sam. Tak, nie przewidziało mi się nic. Sam byłem w swoim roczniku. Przyczyniło się do tego, że przez circa półtora miesiąca dla cięcia kosztów chodziłem na zajęcia razem z klasą niżej. Bo zachciało im się cięcia kosztów mimo podwyżki czesnego… Mniejsza o to. Udało mi się potem mieć zajęcia 1 na 1 z nauczycielem, co przyniosło mi wymierne korzyści. Choć nie zawsze było kolorowo. Przypomina mi się sytuacja, kiedy pisałem diagnozę z matematyki, udało mi się wycisnąć około 66%. Młody Barto dumny z wyniku chwali się wynikowi tacie, który przyzwyczajony do moich dobrych wtedy stopni się oburzył i powiedział coś w stylu „stać cię na więcej”. Nie ukrywam, że wtedy mnie to zasmuciło. Ale ostatecznie w tej 5 klasie utrzymałem wysokie stopnie i odebrałem świadectwo z paskiem. Tak było też i przez 6 klasę. Też bang, paseczek. Sytuacja zaczęła się pogarszać na początku siódmej klasy. Z uwagi na cięcie kosztów miałem przez cały rok szkolny zajęcia z klasą niżej, podobnie jak w piątej. Miałem wtedy już innego wychowawcę, pana K., który jest… mężem dyrektorki, pani A. Akurat zbiegło się to z dopierdoleniem do planu przedmiotów przyrodniczych i większą liczbą przedmiotów muzycznych. Wymianie uległa też połowa kadry nauczycielskiej. Do tego znowu miałem zajęcia w formule „dostawiony”, o czym już wspomniałem. Polegało to na tym, że część zajęć miałem z klasą niżej, a przyrodnicze z klasą wyżej. Mówiono, że jestem jedną nogą w szóstej, drugą w ósmej. Dostałem między innymi nowych nauczycieli od języków na niestety o wiele gorszych. Na przykład anglistka, pani A. Była ona bardzo surową i chamską babką, kompletnie „nieprzystosowaną” do pracy z dziećmi, na którą narzekali też inni. Próbowałem powiedzieć o tym rodzicom, ale mama zawzięcie ją broniła, tłumacząc że przecież „uczyła ministrów”. Ale to przecież nie jest argument i wymówka do tragicznych metod nauczania, złego traktowania ucznia i chwalenia się wysokimi programi na dwójkę! Dzisiaj z tego co mi wiadomo to babki już nawet nie ma w mieście. Dalej jest nauczyciel od niemca – K. był młodym nauczycielem z ambicjami, niemniej uważam że trochę się z tymi ambicjami rozpędził. Oceniał zbyt surowo, wstawiał jedynki za każdą pierdołę. Pamiętam, jak raz na niemieckim z tym właśnie nauczycielem dostałem trzy jedynki. Jedną za brak zadania domowego, drugą za brak zeszytu i trzecią za brak podręcznika. Jak opowiedziałem o tej sytuacji ojcu, nie odzywał się do mnie do końca dnia. To była siódma klasa, półmetek mojej edukacji, całe otoczenie wymagało odemnie zachowywania się jak porządny facet (czyt. nie płacz pod żadnym pozorem). Ale nałożenie się toksyczności niektórych nauczycieli plus wyśmiewania się ze mnie przez niektórych uczniów (o tym zaraz) i przeciążenie materiałem uczyniło to mieszankę prawie zabójczą, którą ledwo znosiłem. Do tego panowała akurat wtedy moda na Kruszwila i bycie „prestiżowym”, natomiast „Muzyczna” jest szkołą prywatną. Więc logiczne że w tej szkole będzie multum bananowych dzieciaków mających bogatych rodziców. Przez to że moi rodzice nie byli zbyt majętni w tamtym czasie to śmiano się ze mnie i z moich w ich mniemaniu „nieprestiżowych” rzeczy. O tyle dobrze, że miałem oparcie w znakomitej historyczce, pani Joli i pani Teresie od przyrody/biologii, które rozumiały moje bolączki i pomogły mi przetrwać do końca tej nieszczęsnej 7 klasy. Widać było, że te warunki są dla mnie dosłownie szkodliwe, więc zdecydowano o przesieniu mnie na 8 klasę do publicznej szkoły, lecz na nauczanie indywidualne. Czyli że nauczyciele przychodzili do domu na lekcje. Bardzo mi ta formuła pasowała, szczególnie że wraz z przenosinami porzuciłem muzyczne przedmioty i mój plan się dzięki temu poluzował. 8 klasa na indywidualu pomogła mi naprawić zrytą psychikę i zredukowała moje napięcie przed egzaminem ósmoklasisty. Wtedy z kolei pandemia koronawirusa postanowiła to wszystko spektakularnie rozjebać. Kiedy szkoły zostały zamknięte, nauczyciele przestali się zjawiać, ale na ostatnie miesiące szkoły podstawowej nie robiło mi to większej różnicy. Samym egzaminem się zbytnio nie stresowałem, lecz troszeczkę wkurwiające było pytanie się wszystkich znanych mi ludzi jak mi ten egzamin poszedł. Poszedł średnio, lecz wystarczyło to żebym dostał się do liceum.
No właśnie. Liceum. Szkoła średnia. Nadchodzą wody dotąd mi nieznane. Wyższe wymagania, nowy materiał, nowi nauczyciele, nowe warunki, nowe absolutnie wszystko. Pamiętam że zależało mi na dostaniu się na profil matematyczno-fizyczny, lecz dzisiaj żałuję, że nie wybrałem humana od razu. Nie było wtedy wystarczającej liczby uczniów do stworzenia profilu mat-fiz, wobec tego poszedłem na biol-chem. Pamiętam pierwszy dzień w szkole, byłem niepewny wszystko, wtedy jeszcze nieśmiały i wycofany. Pamiętam że na pierwszej lekcji polskiego z M., bardzo oburzyłem się jak zostało zapowiedziano równie niesprawiedliwy system oceniania, znany mi z lekcji niemieckiego z podstawówki, czyli jedynki za byle gówno. Oczywiście liczone do średniej. Bardzo protestowałem przeciwko takim metodom w niezbyt odpowiedzialne sposoby. Potem nastąpił dość długi okres zdalnych lekcji. Trochę mi ulżyło, bo nie musiałem wstawać żeby dotrzeć do szkoły na tą cholerną ósmą. Przynajmniej mogłem się wyspać, obudzić się o mitycznej 7:59, powiedzieć „jesteeeem” i dalej iść w kimę. Szkoda tylko, że parę razu mama uparła się, że obserwować moje lekcje na żywo, ba, raz nawet się odezwała bez chociażby ostrzeżenia. Stacjonarnie do szkoły wróciłem pod koniec maja ’21. Cieszyłem się z tego, że rodzinka nie będzie mi przeszkadzała podczas lekcji, ale nie cieszyłem się zbyt długo. Pamiętam że 1 czerwca miałem sprawdzian z polskiego, który mnie przerósł. Wybiegłem wtedy z klasy płacząc ze stresu. Do końca lekcji siedziałem na korytarzu tylko po to, żeby usłyszeć groźbę zatelefonowania do moich rodziców o tym incydencie. Potem podświadomie czułem, że nie będzie lekko. Potem druga klasa liceum, czyli więcej godzin i więcej nauki. Była w moją stronę kierowana większa presja, większe obciążenie nauką i dodatkowymi zajęciami na które chodzić musiałem, bo byłem (i w sumie nadal jestem) aspergerowcem. Pamiętam że wielokrotnie odgrażałem się i celowo w ramach nieposłuszeństwa opuszczałem część tych zajęć bo zwyczajnie nie dawałem sobie psychicznie rady. Z tegoż powodu zostałem raz nazwany „chujkiem”. Dosłownie. Czy takie określenie powinno paść z ust bliskiej mi osoby? Oczywiście że nie. Raz się zdarzyło wtedy, kiedy z powodu jednego z aktów nieposłuszeństwa zostałem raz wezwany na pogadankę do dyrektora, do jego prywatnego mieszkania. Obyło się na szczęście bez szkód. W mojej drugiej klasie moja siostra pisała już maturę, co znaczyło że nie miałem już jej ciągle obserwującej moje poczynania w szkole. Głupi ja wtedy myślałem, że siostrzyczka pójdzie na studia i będę mieć od niej chociaż częściowy spokój. Tak było? Skądże. Sis postanowiła zrobić sobie rok przerwy w nauce i w tym czasie razem z rodzicami wręcz całą ekipą mnie – nie zaryzykuję użycia tego słowa – inwigilowali mnie w sferze szkolnej. Robiono mi większe awantury, kiedy nie miałem siły iść do szkoły, szczególnie kiedy czułem się fizycznie i/lub psychicznie źle. Mój stan psychiczny uległ wtedy znacznemu pogorszeniu, moje nadgarstki zresztą pamiętają to doskonale. Często płakałem i krzyczałem z bezradności i bezsilności, moje wyniki w nauce też bardzo spadły. Doprowadziło to do tego, że na koniec 3 klasy liceum musiałem pisać egzaminy komisyjne z matematyki i polskiego, ponieważ zwyczajnie nie dawałem sobie rady psychicznie. Pamiętam że z tego powodu nie miałem fajnych wakacji, które prawie całe przesiedziałem w domu, ponieważ rodzinka nie chciała słyszeć pierdolenia ze strony innych ludzi o tym, że wyjeżdżam odpoczywać pomimo komisa na głowie. Było to bardzo dołujące, kiedy zewsząd słyszało się przypominanko o egzaminie, kiedy wielokrotnie ciśnięto żebym przysiadł nad książkami. Ostatecznie udało mi się to wszystko zdać. Szkoda tylko, że większość krytykujących mnie ludzi z tego powodu mnie nie przeprosiło i nie doceniło moich starań. I tym o to akcentem przechodzimy już do ostatniej klasy. Tu już miałem o wiele luźniej, nie tylko z uwagi na ten egzamin poprawkowy. Ale też dzięki temu że nie miałem już w planie przedmiotów niematuralnych – czyli biologia, chemia, fizyka, geografia i informatyka poszły „do niszczarki”. Mogłem faktycznie skupić się bezpośrednio na maturze. Do tego miałem potężną motywację żeby maturę zdać jak najlepiej – od końcówki sierpnia mam chłopaka warszawiaka. Moja chęć bycia blisko niego zachęca mnie do dalszego studiowania w Warszawie. Ale nie ukrywam że stres przedmaturalny i przed dorosłością też trochę robi swoje…
Dzisiaj już umiem walczyć o swoje prawa, potrafię reagować na to, kiedy są one łamane i w razie potrzeby stawać w obronie kolegów i koleżanek pokrzywdzonych przez system, ale też przez niesprawiedliwe persony. Dzisiaj umiem już radzić sobie z niektórymi rzeczami triggerującymi aspergerowców i całkiem dobrze daję sobie radę w relacjach społecznych. Niemniej do dzisiaj mam żal do niektórych pedagogów i części swojej rodziny o to, że byli ślepi na moje samopoczucie, że ślepo wierzyli belfrom bez wysłuchania mojej wersji, że niektóre z wymienionych afer zamiatali pod dywan i to że zrazili młodego mnie do szeroko pojętej nauki. Mam żal do rodziców, że oburzali się na niezadowalające i niewystarczające ich zdaniem stopnie i z tego samego powodu potrafili się na mnie zaklęcie obrażać. Mam żal do tego zjebanego systemu, który gnębi uczniów, którzy wykazują się zdolnościami i kreatywnością. Może swoimi dzisiejszymi wypocinami spowoduję niemałą dyskusję, być może wybuchnę aferę, może niektórzy moi starsi czytelnicy przesiąknięci przyzwyczajeniami rodem z Polski Ludowej, znieczulicą, zupełną nieodpornością na głośno wyrażane odczucia przez młodego człowieka i zawarte tu wulgaryzmy zaczną się pultać z tego powodu, lecz ja mam takie uwagi i komentarze głęboko w poważaniu. Pozdro z fartem