Leczenie czy upodlenie? Co ma w ofercie zamknięty oddział psychiatryczny szpitala w Parczewie

W wyniku załatwiania porachunków rodzinnych we wsi Nowiny na Polesiu w piątek 29 marca 2024 r. wieczorem trafiłem do szpitala w Parczewie, na zamknięty oddział psychiatryczny. Tydzień w parczewskim szpitalu nie przyniósł mi ulgi – to była jazda bez trzymanki.
24 kwietnia 2024

Oddział opuściłem na własne żądanie w sobotę, 6 kwietnia 2024 r., w siódmą rocznicę śmierci mojego dziadka Jerzego Vetulaniego.

Efektem mojego pobytu na oddziale psychiatrycznym w Parczewie jest zmiana mojego leczenia. W mojej farmakoterapii, z dwóch przyjmowanych przeze mnie dotychczas leków: duloksetyny (lek z grupy SNRI, tzn. inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny i noradrenaliny, zażywałem po przebudzeniu dwie tabletki – łącznie 90 miligramów) oraz trazodonu (antydepresant, jedna tabletka 75 miligramów przed snem) został tylko trazodon. Duloksetynę po ponad trzech latach przyjmowania, decyzją lekarki na podstawie około godzinnego wywiadu przy przyjęciu mnie na oddział, przestałem brać w ogóle.

Efektem pobytu jest diagnoza, w której stwierdzono u mnie m.in. zaburzenia osobowości; a także cztery napisane przeze mnie i Henryka Koździała skargi na lekarkę dyżurną, ordynatora, przedstawicielkę rzecznika praw pacjenta przy oddziale oraz na rzecznika praw pacjenta w związku ze skandalicznym traktowaniem osób pacjenckich przez personel medyczny – w szczególności przez część lekarzy i lekarek.

Pacjenci i pacjentki parczewskiego oddziału traktowani są przedmiotowo, a nie podmiotowo. W zależności od widzimisię personelu drastycznie i w sposób nieuzasadniony ograniczana jest ich wolność. Czasem pacjenci są traktowani po prostu jak więźniowie: szarpani, popychani, atakowani werbalnie. Nie są nawet jak stare, nikomu niepotrzebne, zniszczone meble – bo one przecież zyskują nieraz więcej czułości niż pacjenci i pacjentki, które spotkałem. Ze strony nieczułego gremium lekarskiego ciężko jednak w Parczewie liczyć na współczucie, a co dopiero solidarność.

Ordynator i osoba lekarska pełniąca dyżur każdorazowo podejmują decyzję o możliwości wyjścia przez pacjenta, osadzonego na spacer po terenie szpitala. Do dyspozycji spacerowiczów są parking i alejki wokół szpitala. W przypadku Henryka Koździała, o czym mi opowiadał, decyzja lekarzy była odmowna każdego dnia przez około trzy tygodnie, odkąd znalazł się na oddziale. W jego ocenie nie było przeciwwskazań, by mógł wyjść na spacer. Za oknem piękna, wiosenna pogoda; świeci słońce, a brak ruchu na świeżym powietrzu przyczynia się do frustracji i pogorszenia stanu zdrowia psychicznego. Czy lekarze i lekarki z parczewskiego szpitala o tym nie wiedzą? Czy to błędy lekarskie czy celowe, bezwstydne działanie nastawione na krzywdę osób pacjanckich?

W moim przypadku decyzja lekarki oddziałowej o niewypuszczeniu mnie na spacer zapadła w piątek, 5 kwietnia 2024 r. Decyzja była odmowna choć miałem prawo wyjść na spacer zgodnie z wewnętrznymi regulacjami oddziału (by uzyskać prawo do spaceru trzeba odsiedzieć najpierw kilka dni i się przypodobać personelowi), mój stan zdrowia mi na to pozwalał. Ale stanąłem w obronie prawa do wyjścia innej osoby pacjenckiej i wdałem się w stanowczą dyskusję w tej sprawie. Wtedy wywiązała się awantura, podczas której Wojciech W., świetlicowy na oddziale, który wyprowadza pacjentów i osadzonych na spacery, stanął mi przed twarzą i zaczął krzyczeć – chyba (w jego mniemaniu) w obronie lekarki oddziałowej, której komunikowałem, co sądzę o jej niesprawiedliwej i niesłusznej decyzji o zakazaniu mi spaceru.

„A jebał to pies!”, krzyknąłem na cały oddział i wróciłem zrezygnowany na swoją salę. W perspektywie ewentualnego dalszego dopraszania się o poszanowanie mojej godności miałem wielogodzinne związanie mnie w pasy w izolatce, z założonym pampersem na mocz i stolec. Dwóch pacjentów doświadczyło takiego upadlającego traktowania podczas mojego pobytu, a wielu innych doświadczyło tego przed moim przyjazdem.

Nie jestem stworzony do życia w niewoli. Jestem raczej stworzony do życia, o ile nie w luksusie, to na wolności i tego będę się trzymał. Z tego co się orientuję tego rodzaju upadlające praktyki, jakie zaobserwowałem w szpitalu w Parczewie są standardem na innych zamkniętych oddziałach psychiatrycznych, choćby w Szpitalu im. Babińśkiego w Krakowie. Czas z tym skończyć. Ludzie chorzy psychicznie to nie są podludzie, a my żyjemy – zdawałoby się – w III RP, a nie w III Rzeszy, by jako osoby w kryzysie zdrowia psychicznego doznawać pogardy i zniewolenia.

Na ilustracji u góry wpisu: szpital w Parczewie z widocznym podjazdem dla karetek. Oddział na którym przebywałem znajduje się w sąsiednim budynku, który stanowi wraz z budynkiem widocznym na zdjęciu zwarty kompleks szpitalny.

6 odpowiedzi

  1. Tak bardzo mi przykro, że takie rzeczy Cię spotkały, Franku! Publiczne instytucje, które mają za zadanie pomagać osobom w potrzebie, jeszcze raz okazują się sadystycznymi, niemal karnymi, placówkami. Jedyna nadzieja, że nagłaśnianie takich spraw przyniesie kiedyś pożądaną zmianę na lepsze.

  2. Nie czytałem całości bo wolę się wysrać.

    Ale czego oczekiwałeś? Faktury za to nie zapłaciłeś, a pasożyty powinny mieszkać na ulicy czy gdzie tma ich wsze zaniosą

    1. Nie podważam pracy wkładanej przez personel medyczny i niemedyczny, przede wszystkim przez pielęgniarki, sprzątaczy i kucharzy. Ale krytykuję, i mam do tego prawa, działania lekarzy oraz organów nadzorczych, przede wszystkim Rzecznika Praw Pacjenta.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.