Skolimowski zawsze na propsie

Publikuję recenzję filmu „Essential Killing” Jerzego Skolimowskiego, którą w skróconej wersji (do czterech tysięcy znaków) przesłałem na konkurs „Skrytykuj” w 2014 r.
25 maja 2024

Na ilustracji: reżyser Jerzy Skolimowski odbiera nagrodę CinemAvenniere na Festiwalu Filmowym w Wenecji, 2010.

Kto by pomyślał we wrześniu 2010 roku, że Jerzy Skolimowski, twórca przez kilkanaście lat zupełnie nieaktywny w sferze twórczości filmowej, który po tragicznym „Ferdydurke” (1991) powrócił do kina dopiero „Czterema nocami z Anną” (2008), zostanie okrzyknięty autorem największego polskiego sukcesu festiwalowego ostatniej dekady. Kto by pomyślał, że poklepywany na scenie przez Quentina Tarantino, będzie pocieszany, że jest tylko wenecka Nagroda Jury i Coppa Volpi, a nie Złoty Lew, bo apetyt po pierwszych bardzo entuzjastycznie przyjętych pokazach „Essential Killing” był jeszcze większy. Kto by pomyślał, że ten jeden z najwybitniejszych przedstawicieli Nowej Fali w kinie europejskim będzie jeszcze na ustach wszystkich poważnych dzienników i tygodników w XXI wieku. No cóż, życie czasem płata niespodzianki. Ale na czym naprawdę polega siła filmu, który wywołał tę lawinę? Chyba na tym, że ciężko go wpisać w jakąkolwiek metryczkę.

Swoją opowieść Skolimowski zaczyna od wielkiego „bum”. Pokazuje nam bliżej nieokreślony kraj na Bliskim Wschodzie (Afganistan? – możemy się tylko domyślać). Samotny mężczyzna przemykający się między występami skalnymi zabija wyrzutnią RPG trzech amerykańskich żołnierzy patrolujących teren. Wkrótce potem zostaje pojmany i przetransportowany do tajnego więzienia gdzieś we wschodniej Europie. Uwięziony, poddawany torturom, wreszcie ucieka, gdy przewożąca go kolumna samochodów ulega katastrofie, wypadając z drogi. Znów zabija. Zabija, by przetrwać. Okoliczności budzą w nim najbardziej prymitywne instynkty, popychają do czynów desperackich, w końcu – doprowadzają do szaleństwa.

Wschodnia Europa, więzienia CIA – czy to nie brzmi znajomo? Film, którego fabuła osnuta jest wokół tak namiętnie i gorąco omawianej przez media historii, rzeczywiście może trochę trącić publicystyką. Trochę tak, ale tylko trochę. Te rewelacje dziennikarskie w istocie zainspirowały mieszkającego na Mazurach Skolimowskiego do napisania scenariusza, ale stanowiły jedynie pretekst, punkt wyjściowy do opowiedzenia bardziej uniwersalnej, wielowymiarowej historii. Reżyser kompletnie rezygnuje z wdawania się w kwestie polityczne, nie próbuje wcisnąć do filmu pretensjonalnego komentarza, nie bawi się w „eksperta od wszystkiego”, jakich wielu dookoła. Stroni od tego typu tanich zagrywek, skupia się na opowieści.

Nie jest to – trzeba przyznać – historia szczególnie wyszukana ani oryginalna. Motyw jednostki samotnie walczącej o przetrwanie przewija się w najróżniejszych światowych tekstach kultury od zawsze. Ważniejszy jest tu sposób podania. Forma w „Essential Killing” jest rzeczywiście sprawą kluczową, bowiem sama w sobie jest dość niezwykła. Zaczyna się od wspomnianego już „bum”, czyli sceny niemal żywcem wyjętej z dobrego amerykańskiego filmu akcji. Jest Black Hawk, jest terrorysta, są żołnierze, jest wybuch (a nawet dwa). Wizualnie – imponujące. Ale co się dzieje później? Akcja zwalnia. Potem zwalnia bardziej. A potem jeszcze bardziej. A na końcu jest już tylko biały, zbroczony krwią koń, stępem wlokący się przez zaśnieżone mazurskie lasy. Stopniowe hamowanie tempa, ostudzanie atmosfery to oczywiście zabieg celowy. Zabieg, dzięki któremu film między pierwszą a ostatnią sceną zupełnie zmienia swoje oblicze, coraz bardziej przypominając obraz psychologiczny. Ale też zabieg, przez który prosty widz nastawiony na klasyczne kino wojenne, gdzie napięcie wzrasta aż do punktu kulminacyjnego na kilkanaście minut przed końcem, po prostu się przeliczył i wyszedł z kina sfrustrowany.

Niewiele pada słów na ekranie. Dość powiedzieć, że główny bohater Mohammed (jego imię poznajemy dopiero w napisach końcowych) nie mówi zupełnie nic – traci słuch po ogłuszeniu pociskiem wystrzelonym z helikoptera, a potem napotyka na swojej drodze już samych wrogów i jedną – o ironio – głuchoniemą. Gra bez słów nie jest jednak przeszkodą ani dla Vincenta Gallo ani dla Emmanuelle Seigner, odtwórców głównych ról. W przypadku tego pierwszego można mówić o szarży, aktorskim popisie, wręcz klasycznym Stanisławskim. Do niego tak naprawdę należą całe te 83 minuty. Emmanuelle pojawia się właściwie epizodycznie, jej rola jest – jak to chyba najtrafniej ujęła sama aktorka – bardzo krótka, acz intensywna.

Główna postać, ów Arab strzelający do Amerykanów, uciekinier, jest o tyle ciekawy, że praktycznie nic o nim nie wiemy. Wiemy tylko to, co widzimy na ekranie. Zabija żołnierzy. Wniosek: jest terrorystą. Ale czy na pewno? Czy możemy z góry odrzucić wszelkie inne scenariusze, czy nie możemy założyć, że w sytuacji, w jakiej się znalazł, znalazł się przypadkowo, że był niewłaściwą osobą na niewłaściwym miejscu? Może był o coś niewinnie posądzany? Rzecz jasna, takie stawianie sprawy byłoby dość naiwne, ale jednak w tym aspekcie w filmie Skolimowskiego jest duży margines swobody jeżeli chodzi o interpretację.

W dalszych fragmentach też niewiele się o bohaterze dowiadujemy. Pojawiają się elementy oniryczne, samotny uciekinier w snach przywołuje niewielką wioskę znajdującą się na pustyni; czyżby rodzinne strony? Ciężko stwierdzić, tym bardziej, że owe urywki kończą się dość gwałtownie, zestawiane z mazurską głuszą; zielono-biała puszcza wyraźnie kontrastuje ze złotym piaskiem krajów Lewantu.

Wizualnie to też zresztą rzecz ciekawa i nieoczywista. Kolory oczywiście są istotne; wprawne oko widza wypatrzy też elementy symboliczne, jak biały bok konia zabarwiony czerwienią krwi. Surowemu, zimowemu krajobrazowi sfotografowanemu przez Adama Sikorę towarzyszą dźwięki – odgłosy ptactwa, świst wiatru, szum płynącej wody. I muzyka, której początkowo miało w filmie w ogóle nie być. Ale jest – autorstwa Pawła Mykietyna – i w całym swoim ascetyzmie i minimalizmie formy idealnie akompaniuje przyrodzie. Nieco inny jest sam motyw zamykający, towarzyszący napisom końcowym; melodyczny, melancholijny, ewidentnie nawiązujący do kultury Bliskiego Wschodu.

Wiele w „Essential Killing” jest elementów, które mogą zostać odczytane jako prowokujące. Choćby sam fakt osadzenia fikcyjnego więzienia wykorzystywanego przez amerykański wywiad w Polsce (w momencie powstawania filmu zaprzeczano istnieniu takich placówek). Największe kontrowersje wywołała scena, w której zdesperowany, wygłodzony Mohammed wysysa napotkanej na leśnej drodze kobiecie z niemowlęciem mleko z piersi. Ale nie brakuje też bardziej subtelnych „prztyczków” wymierzonych w nos widza – szczególnie tego polskiego, by wspomnieć jedynie groteskowe sceny zapitego drwala na ambonie witającego oddział polsko-amerykańskich komandosów soczystym „Co jest, K-U-R-W-A?”, czy funkcjonariusza, który chwilę po wypadku samochodowym krzyczy do swojego kolegi: „E, jak są kajdanki po angielsku?”. Dopisując tak absurdalne, krótkie dialogi do scenariusza niemal w całości z dialogów wyzutego, Skolimowski sprawia, że „Essential Killing” jest bogatsze o jeszcze jedną warstwę. Reżyser z ironią wytyka polskie przywary, wywołując święte patriotyczne oburzenie u jednych, a cichą satysfakcję u drugich.

I tak chyba rzeczywiście nie da się zamknąć „Essential Killing” w jakimś ściśle określonym przedziale, postawić na półce z tym a tym gatunkiem. Bo co to właściwie jest? Thriller, film surwiwalu, metafizyczna baśń? Nie wiadomo. Chyba tylu samo zachwycił, co zirytował. Ale z pewnością wywołał sporo szumu.

Jerzy Skolimowski na Festiwalu Filmowym w Lizbonie (2016). Foto: Ilya Mauter, Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 4.0 Międzynarodowe.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.